Orszak Trzech Mędrców wreszcie
zbliża się do miasta.
Na wielbłądach, na słoniach, syci i bogaci,
rękawy mają długie, twarze żółte, czarne,
Biegnijmy ich zobaczyć, tylko się ogarnę.
Popatrzmy,
czy to obcy, czy jacyś mocarze, magnaci,
czy mędrcy sami z siebie, czy uczeni tacy,
którzy czytali w gwiazdach,
jaki los ich bogowie zgotowali światu?
I nagle miasto znika, ulice i domy,
krajobraz się wyłania obcy, nieznajomy,
pod nogami nie skrzypi śnieg, lecz żwir, kamyki.
Dziwnie tu, lecz za blaskiem wciąż idę, bo muszę.
Piasek zamiast asfaltu, skał ponure bloki.
Gdzieś wieża, drzewo pokręcone, zajazd niewysoki,
a obok stajnia w grocie i palm pióropusze.
A teraz w progu tak nieśmiało stoją,
czy dusze im zamarły, jak wrośnięci w ziemię,
jakby nie dziecko tam leżało,
ale jakiś kolos,
i trudno im wyliczyć, co wróżą planety,
co z oseska wyrośnie, jaki czeka go los,
komu przyświeca gwiazdka,
co znaczy płomyk nikły wśród kręgu kamieni,
co pod garnkiem nieśmiało pełga i czerwieni.
I czemu król? Gdzie wonie balsamu, oliwy?
a tylko siano, nawóz, dym tak przenikliwy
kręcą w nosie… kichnęli, że daj Boże zdrowie.
Otrząsnęli się mędrcy, ocknęli królowie.
I skinęli na sługi, by wnieśli ciężary,
wonne, błyszczące, gęste i drogie bez miary.
Ustawili na słomie naczynia srebrzyste.
I wół odgania muchy ogonem bezwstydnie,
a oni się schylają jak drzewa na wydmie,
bo wiatr dziwnie nieznany
nie wiedzieć skąd wieje.
Wicher trzy dary w twarz im sypie,
jak i nam - miłość, wiarę i nadzieję.
Wiatr i dźwięk rogu od południa
wionie skądś, z bardzo daleka,
Miasto wolno powraca, wyłania się z piasku
…
Nie, niech jeszcze do rana zaczeka.
Do brzasku.
Znowu orszak Trzech Mędrców zmierza
wprost ku miastu.