Pastorałka
melancholijna
Do nas Mikołaj nie przyjdzie, bo jeszcze się nie
urodził.
Pastuszek
przysiadł na piętach. Piosenkę smętną zawodzi.
Patrzy czy ser im smakuje. Ten Pan wąs z mleka otarł.
Na polu beczą barany. Na polu mgła dziś i słota.
Ta Pani nie wybrzydza na nasze skromne dary.
Nad ogniem suszy pranie. Unosi się obłok pary.
Siedzimy, leżymy w chłodzie. Da się wytrzymać, jest
siano.
Ciemno. Patrzymy w niebo, jak w przyszłość zawsze
nieznaną.
Obok zwierzęta, spokojne, choć pachną nie najpiękniej.
Jakby ktoś strzelał (na wiwat?), to się Dzieciątko
zlęknie.
I rozpierzchną się owce, a ptaki skrzydła połamią.
Zawali się dach i skała, porani piękną Panią.
Do nas Mikołaj nie przyjdzie. Nie znamy takiego pana.
Myśmy tu biegli po nocy, choć spać mogliśmy do rana.
Trąby nas jakieś zerwały i trzepot. Wstała gromada.
Jedna mizerna gwiazdeczka na daszku się blaskiem pokłada.
A ktoś z kagankiem i workiem do groty jednak się
zbliża,
cień się od żłobu skrada. Wyciąga się w kształt
krzyża.